Kroniki z Miasta Bez Echa

Krople deszczu nie spadały. Unosiły się. Wisiały w powietrzu jak kryształowe paciorki, tworząc ruchomy, lecz statyczny baldachim nad Miastem Bez Echa. W mieście tym dachy domów były zrobione ze starych nut, a okna z zastygłych łez. Ludzie, jeśli w ogóle można ich tak nazwać, mieli zamiast twarzy lusterka, w których odbijały się tylko inne lusterka. Ich imiona były szelestami liści, a głosy brzęczeniem osy uwięzionej w słoiku.

Pewnego popołudnia, które pachniało migdałami i zapomnianym zapachem jesieni, z portalu wyjścia z Miasta Bez Echa, który zawsze był w rzeczywistości portalem wejścia, wyłonił się Kustosz Barw. Kustosz nie miał ciała, był jedynie wibracją. Jego zadaniem było kolekcjonowanie kolorów. W Miastach, które miały echo, kolory były głośne, a ich imiona proste – czerwień, zieleń, błękit. W Mieście Bez Echa, kolory były cichym szepty. Zielony był westchnieniem trawy na grobie, czerwony rumieńcem wstydu, a błękit… błękit był tęsknotą. Tęsknotą za dźwiękiem.

Kustosz Barw miał w swoich dłoniach, które były utkanymi ze snu nićmi, jedenaście pustych słoików. Były one przeznaczone na jedenaście najdziwniejszych barw, jakie można było zebrać. Wszedł do Miasta, a wiszące w powietrzu krople deszczu podskoczyły na jego widok, tworząc delikatną melodię. Kustosz Barw spojrzał w jedno z okien-łez, w którym odbijało się lusterko-twarz, i zobaczył tam kolor, którego nigdy wcześniej nie widział. Był to kolor ciszy. Barwa ta miała odcień piasku, który pamięta dotyk fal, i smak soli, której już nie ma. Kustosz otworzył pierwszy słoik, i z lustra-twarzy wylała się cisza, wpadając do słoika jak gęsty miód.

Kolejny kolor czekał w parku, gdzie drzewa miały gałęzie zrobione z zardzewiałych kluczy, a liście z zapomnianych marzeń. Wśród tych drzew, na ławce zrobionej z czasu, siedział Młody, co czekał. Czekał na coś, co nigdy nie nadeszło. Jego oczekiwanie miało swój własny, unikalny odcień. Był to kolor nadziei, która już nie istnieje. Był on ciemny jak atrament rozlany na starym papierze, a jego faktura przypominała w dotyku skrzydło motyla, które uległo zniszczeniu. Kustosz Barw otworzył drugi słoik, i z oczu Młodego, co czekał, wypłynęła ta barwa, wypełniając szklany pojemnik po brzegi.

Idąc dalej przez miasto, Kustosz natknął się na fontannę, z której zamiast wody wypływały słowa. Słowa te były w większości smutne, ale czasem zdarzały się też radosne. W tej fontannie, w samym jej sercu, mieszkał kolor zapomnienia. Barwa ta była przezroczysta, ale miała ciężar. Była ciężarem wspomnienia, które tak bardzo chcemy wyrzucić, że staje się niewidzialne. Kustosz Barw, bezszelestnie, otworzył trzeci słoik i nabrał do niego tej przezroczystej substancji. Po napełnieniu słoika, jego zawartość zaczęła mienić się odcieniami fioletu, a na dnie pojawiło się małe, szare ziarenko. Ziarenko zapomnianej obietnicy.

A za rogiem, gdzie ściany domów były zrobione z cierpliwości, a klamki z zaufania, mieszkał Dziad, co liczył piasek. Liczył piasek, co sypał się z klepsydry. Liczył go w kółko, nieustannie, a jego wzrok był pełen barwy, która była upływem czasu. Czas w tym mieście nie płynął, ale sypał się, i ten upływ miał swój własny odcień – barwę mosiądzu, który pokrywa się patyną. Barwa ta była w dotyku chropowata jak stare kamienie, a w zapachu przypominała wilgoć z piwnicy. Kustosz Barw otworzył czwarty słoik, i Dziad, co liczył piasek, odetchnął z ulgą, bo ciężar upływu czasu zniknął z jego oczu.

W ten sposób Kustosz Barw wędrował po Miastach Bez Echa, zbierając dziwne i ulotne barwy. Nie były to kolory, które można było zobaczyć, lecz które można było poczuć. I tak, po wielu latach, kiedy jedenaście słoików było już pełnych, Kustosz Barw, który wciąż był tylko wibracją, odetchnął z ulgą. A wtedy, z Miasta Bez Echa, po raz pierwszy rozległ się dźwięk. Był to szelest piasku. I Miasto, które było dotychczas bezdźwięczne, zaczęło żyć na nowo. Krople deszczu spadły, lustra-twarze w końcu się uśmiechnęły, a nuty z dachów zagrały. I Kustosz Barw, ze swoimi jedenastoma słoikami, powrócił tam, skąd przyszedł. Z portalu, który był w rzeczywistości portalem wyjścia. A w słoikach, które trzymał, kolory w końcu zaczęły szeptać swoje imiona.